poniedziałek, 30 marca 2015

Nodate chakai wśród kwitnących drzew

Dosłownie za chwilę rozkwitnie u mnie wyczekiwana przez wszystkich sakura (w Tokio już zakwitła w pełni), tymczasem marzec zleciał pod znakiem ume, czyli drzewa, którego nazwę zwykle tłumaczy się jako japońska śliwa, chociaż de facto bliżej mu do moreli. Niezależnie od przynależności gatunkowej, ume to charakterystyczny element japońskiego krajobrazu, a jej wijących się lub ostro skręcających czarnych gałęzi, upstrzonych białymi i czerwonoróżowymi kwiatami nie brakuje też na znanych japońskich obrazach bądź malowanych parawanach.



Kiedy obserwuje się tutejszą naturę i jej przemiany związane z porami roku, zupełnie oczywiste staje się wykorzystanie takich czy innych motywów w sztuce japońskiej albo np. w dekoracjach na użytkowej porcelanie. Z perspektywy drugiej półkuli możemy przyglądać się tym wszystkim przedstawieniom, zachwycać artyzmem, kunsztem wykonania, nawet spróbować dogłębnie zrozumieć tę estetykę, siłą rzeczy pozostaje jednak poczucie pewnego dystansu, biorące się z faktu, że pewne fragmenty rzeczywistości są nam obce, zaś nasze ogrody, lasy i parki na ogół wyglądają inaczej. To w zasadzie banalne spostrzeżenie, ale wystarczy pobyć tu jakiś czas i człowiek uświadamia sobie, jak bardzo naturalne są rozmaite rozwiązania i motywy w tradycyjnym japońskim malarstwie itp. Gdy dosłownie znika dystans fizyczny, maleje również ten wcześniejszy, dotyczący naszej wyobraźni.

W ubiegłą niedzielę skorzystałem z okazji, że akurat niedaleko mnie, bo w mieście Mito, które jest stolicą prefektury Ibaraki (1,5 h drogi autobusem z mojej Tsukuby), odbywa się przez cały marzec ume matsuri – festiwal/święto "śliwy", i wybrałem się na oglądanie drzew w pełnym rozkwicie. W Mito znajduje się Kairakuen – założony w XIX w. ogromny ogród w stylu japońskim o powierzchni 300 ha  (co czyni go drugim największym na świecie parkiem miejskim, po nowojorskim Central Parku). W sezonie tłumy ludzi przyjeżdżają do Kairakuen dla rosnących tam 3000 drzew ume, w około stu odmianach! Z tygodnia na tydzień zakwitają kolejne, a na stronie promującej imprezę można śledzić procentowy postęp rozkwitu, którego "szczyt" przypadł w tym roku mniej więcej na drugą połowę marca. W weekendy organizowane są dodatkowo różne atrakcje, z których dla mnie najbardziej zachęcająco brzmiało nodate chakai, tzn. spotkanie herbaciane ("ceremonia") na świeżym powietrzu.

Do Mito przyjechałem wcześnie rano (bezpośredni, tańszy autobus odjeżdża tylko dwa razy w ciągu dnia), więc miejsce na chakai czy stragany z festiwalowym jedzeniem były dopiero przygotowywane na przybycie turystów. Miałem jednocześnie możliwość spokojnie przyjrzeć się tamtejszemu chramowi sintoistycznemu Tokiwa Jinja, gdzie czczony jest daimyō niegdysiejszego hanu Mito, Tokugawa Nariaki (pomysłodawca Kairakuen), i pospacerować po całym parku, który ma do zaoferowania nie tylko urokliwe i słodko pachnące ume.




Kairakuen został zbudowany zgodnie z koncepcją, aby odwiedzający spróbowali doświadczyć metaforycznego przejścia od yin do yang (po jap. in-yō), od ciemności do jasności. Yin, miejsce zacienione, reprezentowane jest tam przez gaj bambusowy i "cedrowy" (z potężnymi drzewami kryptomerii japońskiej – sugi), zaś yang przede wszystkim przez skąpane w słońcu ume. Samo słowo kairaku oznacza "wspólne, przyjemne spędzanie czasu" (z kolei en to "ogród", "park", także "plantacja"), co w zamyśle Nariakiego miało być kontrapunktem dla wybudowanej w innej części miasta szkoły Kōdōkan. Młodzi wojownicy mogli odpocząć od trudów nauki i rozładować związane z nią napięcie, relaksując się w Kairakuen.




Przechadzka o poranku wśród strzelających w górę, lekko falujących zielonych bambusów tworzy naprawdę niesamowity, wyciszający i orzeźwiający klimat i jest rewelacyjnym wstępem do późniejszego podziwiania jasnych, kolorowych kwiatów "śliwy". Nic w sumie dziwnego, że w takiej scenerii ktoś postanowił organizować otwarte spotkania herbaciane :)






Tydzień temu chakai zostało przygotowane przez mniej znaną szkołę herbaty Edosenke, choć przy wcześniejszych okazjach pieczę nad nim sprawowały także osoby związane z Urasenke lub miejscowi licealiści. W wydzielonej części większego placu, gdzie rośnie mniej drzew i mnóstwo ludzi rozkłada się z piknikami, ustawiono namiot, mały podest z matami, a dookoła niego dodatkowe stoliki z krzesłami, żeby pomieścić tych, dla których zabrakło miejsca w centrum, przy samym gospodarzu.


Chętnych do wzięcia udziału w "ceremonii" było sporo i przed każdą kolejną "rundą" rosła grupka nowych oczekujących. Kiedy już znalazłem się na podeście, zaczęto zbierać bileciki, o których istnieniu nie miałem zielonego pojęcia. Zmieszany wytłumaczyłem, że nie wiedziałem, gdzie się je kupuje i że w ogóle są potrzebne, lecz na szczęście były wcześniej rozdawane za darmo i nikt nie miał do mnie pretensji o to, że chyba wbiłem się trochę w kolejkę ;)

Pomimo dużej liczby gości spotkanie nie trwało długo, chociaż i tak przepraszano osoby na końcu podestu, że dłuższą chwilę czekały na swoje czarki z herbatą. Sama matcha, dobrana przez głowę szkoły (czyli tzw. iemoto-konomi), miała lekki smak, może trochę za słaby jak na mój gust, ale przyjemnie orzeźwiała, gdy zdążyło się już zrobić bardzo ciepło i wiosennie około południa.




Dało się zauważyć kilka elementów charakterystycznych dla nodate chakai, jak np. czerwony parasol i cienki stojaczek na chasen, żeby nie przewrócił go wiatr. Z dodatkowych wyjaśnień dowiedziałem się, że celowo na tę okoliczność użyto też innego niż zwykle natsume – ośmiokątnego i nielakierowanego, z widocznymi słojami drewna (kiji). Oczywiście cała oprawa, nie wyłączając słodyczy została dopasowana do sezonu kwitnienia ume. Żeby wyłapać wszystkie niuanse i jeszcze samemu umieć dobrać stosowne, sezonowe utensylia oraz dekoracje, potrzeba lat praktyki, niemniej nawet moje amatorskie zrozumienie wystarczało, aby czerpać przyjemność ze spotkania, w czym na pewno pomagała akurat dość swobodna atmosfera.



Matsuri mają wprawdzie w większości charakter religijny, sintoistyczny, ale jest to zawsze czas świętowania w formie zabaw i widowisk, obcuje się zresztą z bóstwem zabawiając je czy obłaskawiając poprzez zabawę (kami-asobi) – tańce, śpiewy, zawody w przeciąganie beczek ryżu, sumo etc., w zależności od lokalnych tradycji. W świątyni można zakupić amulety, w sklepikach pamiątki i lokalne specjały (z herbat widziałem w Mito zarówno Okukujicha, jak i butelkowaną Sashimacha), a na przeróżnych stoiskach słodycze albo smażone przekąski (np. kałamarnicę na patyku :)).



Oprócz nodate chakai załapałem się tego dnia jeszcze na dwie małe herbaciane atrakcje-degustacje. Przy jednym ze straganów częstowano odwiedzających ume-konbucha, czyli "herbatką" z wodorostów konbu z dodatkiem marynowanej ume, nie zawierającą w ogóle herbaty w sensie ścisłym. Można ją kupić bez problemu w tutejszych sklepach i wydaje się dość popularnym napojem. Przy czym jest to coś zupełnie innego od "kombucha", którą znamy w Polsce jako "grzyb herbaciany". Japońska kon(m)bucha smakuje, czego nietrudno się domyślić, jak napar (lub raczej bulion) z wodorostów, znajdziemy w nim zatem sporo umami i słonego smaku. Marynowana śliwka (tzn. morela :P) nadaje z kolei takiej przyjemnej "zupce" lekko kwaśnej nuty. Sklepowa konbucha jest dla wygody utarta na proszek, natomiast w kubeczkach z tą, którą oferowano podczas matsuri, pływały kawałki glonów.

Inne stoisko rozstawiła firma sprzedająca herbatę wzbogaconą o… zmielone nasiona krzewu herbacianego! Zdecydowanie bardziej niż o lepszy smak chodzi tu o właściwości zdrowotne. Pijąc rozpuszczone w wodzie sproszkowane liście zielonej herbaty (w tym przypadku nie matcha, tylko sencha lub genmaicha) oraz jej nasiona, aplikujemy naszemu organizmowi całe dobrodziejstwo Camellia sinensis, w tym kwas oleinowy (pomagający podobno zredukować poziom złego cholesterolu), znacznie więcej katechin czy witaminy E, słowem – samo zdrowie :) Smakowo też wypada przyzwoicie, więc chyba należy się spodziewać nowego hitu sprzedażowego w niedalekiej przyszłości…


Po tych i innych atrakcjach (m.in. po obejrzeniu wątpliwej jakości występu ze skaczącą przez przeszkody, tresowaną małpą) oraz po dokładnym obfotografowaniu kwitnących drzewek, kiedy zbierałem się powoli, aby pojechać zobaczyć wspomnianą wyżej szkołę Kōdōkan, nieoczekiwanie zdążyłem jeszcze wziąć udział w bodaj najbardziej typowym dla matsuri widowisku, czyli procesji z mikoshi – przenośną miniaturową świątynią. W jej środku znajduje się bóstwo, obnoszone po okolicy na barkach mężczyzn, którzy nie tylko pokrzykują przy tym rytmicznie, zagrzewani przez kogoś w rodzaju przewodnika (wodzireja? ;)), ale również kołyszą mikoshi na różne strony. To kolejna forma zabawiania przebywającego wśród ludzi bóstwa, przynosząca zarazem pomyślność.


Obserwując procesję choćby z boku daje się odczuć, że jest ona ekspresją niezwykłej, "czystej" żywiołowości, w której człowiek aż chce się zanurzyć. Ciekawe, jakie to uczucie znaleźć się w grupie tych kołyszących ołtarzyk... Zdaje się, że Yukio Mishima pisał kiedyś o doświadczaniu kwintesencji życia w taki właśnie sposób, tylko niestety nie pamiętam, gdzie dokładnie. Być może przemawia przeze mnie zbytni entuzjazm związany z tym, że widziałem wreszcie na żywo to, o czym wcześniej mogłem jedynie czytać, ewentualnie oglądać na jakichś filmikach, jednak wrażenie było przednie, zwłaszcza że nie spodziewałem się wtedy żadnych religijnych obrzędów.

Wycieczkę do Mito skończyłem na Kōdōkanie. Ta szkoła z epoki Edo, gdzie wszechstronną naukę pobierali tak młodzi (od 15. roku życia), jak i znacznie starsi uczniowie, uznana jest oficjalnie za "szczególne miejsce historyczne", zaś trzy z jej budynków za "ważne obiekty kulturowe" Japonii. Bardzo ładna architektura, znów w otoczeniu ume, do tego pamiątki z dawnych czasów, świątynia sintoistyczna obok konfucjańskiej (taki mariaż religii państwowej z dominującą filozofią w okresie rządów rodu Tokugawa) oraz zdjęcia dokumentujące zniszczenia, jakich dokonało tam trzęsienie ziemi sprzed czterech lat. Miejsce o wyraźnie innym klimacie niż Kairakuen, choć równie warte odwiedzenia, stanowiące faktycznie jak gdyby jego drugą połówkę.



Nie mogę doczekać się końca kwietnia, kiedy wyruszę w kierunku Kioto (ściśle biorąc – wyruszymy, bo nie będę sam :)), więc podróżowania i zwiedzania będzie znacznie więcej, nie mówiąc o pierwszych tegorocznych herbatach!